21 sierpnia

Piszę po książkach. Jem, gdy czytam. A czasem to nawet wolę filmy.


Ludzie, którzy troszkę mnie już znają, zwykle wiedzą, że niewymiernie bawią mnie tanie, oklepane, zwykle puste hasła i patetyczne, wzniosłe mowy mądrościowe, gadki-szmatki w stylu: uwierz w siebie! trzeba podążać za marzeniami! najważniejsze jest żyć w zgodzie ze sobą i swoimi uczuciami! miłość nie zna granic! możesz być słoniem, jeśli jesteś królikiem! (oglądał ktoś Zwierzogród może?) Jeszcze bardziej bawi mnie, gdy jakiś znajomek te lub podobne pseudomądrości powtarza z ogromnym przekonaniem i miną naukowca, który właśnie odkrył sposób na zlikwidowanie ze świata wszelkiego zła i głupoty, i jest bardzo z tego zadowolony (gdybym coś takiego odkryła, zapewne też mój wewnętrzny narcyz by rozkwitnął wybujale) Martwią mnie też inne utarte slogany, życiowe wskazówki i zasady, które zagnieździły się w naszych (bo i czyż jest ktoś od tego wolny?) mózgach tak głęboko, że już nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, że można myśleć lub działać inaczej.

Różne środowiska kształtują różne takie Zbiory Niezaprzeczalnych Prawd i Zasad, które w ich obrębie funkcjonują i których przestrzeganie napawa ich członków dumą i poczuciem solidarności, wyjątkowości, a wręcz wyższości. Przykładów nie trzeba szukać daleko! Dziś skupić chciałam się na naszym zacnym środowisku książkoświrów, zainspirowana rzeszą różnych obrazków, które wyświetlają mi moje fejsbuki, a raczej polubione przeze mnie różnorakie "strony książkowe". Z serii: kiedy wchodzę do księgarni, kiedy mówię sobie, że to jeszcze tylko jeden rozdział, gdy ktoś mówi mi, że woli film od książki etc... Ogólnie - przedstawienie z humorem "standardowego" czytelnika, z którym jakoby mamy się utożsamiać, skoro lubimy czytać książki.

Tylko żeby nie było - nie mam nic do takowych obrazków. Co więcej, sama często się do takich uśmiecham. I nie opisuję tu jakiś negatywnych zjawisk, nie krytykuję ludzi. Chcę po prostu jako przekwitająca nastolatka jeszcze trochę się pobuntować, trochę poprzekomarzać i z całą swą młodzieńczą energią wykrzyknąć - lubię czytać książki, ale po nich piszę, piję przy nich niebezpiecznie brudzące napoje, nie wydaje na nie ostatnich oszczędności, nie wącham, nie głaszczę, nie zarywam dla nich nocek, a czasem to nawet... wolę filmy, o! I się tego nie wstydzę! Nikt nie będzie mi mówić, jak ma wyglądać moja miłość do słowa pisanego! (Proszę nie zabijać. I nie czytać, jeśli ktoś ma słabe nerwy. Bo będę pisać o rzekomych największych zbrodniach książkoholików...)

Zacznę od tego, co u niejednego czytelnika wywołuje dreszcz na plecach. Oto naostrzony grafit czyni w miękkich stronnicach okrutne wyżłobienia, zostawiając po drodze szary obraz zniszczenia i rozpaczy. Wdzięczne litery giną pod naporem tej siły, gubiąc za śladami zbrodniarza ogonki i kończyny - "y", "j" i "p" zostają przecięte na pół długą, rozmytą, siwą wstęgą. Na marginesach krzyczą na całe akapity złowrogie wykrzykniki. Kolejne wersety słabną na widok badawczych oczu znaków zapytania. Pojedyncze zdania i wyrazy zostają otoczone zaciskającą się pętlą. To ołówek i prowadząca go ręka dokonały tego krwawego rozrachunku, tej bezlitosnej analizy. Zakreślanie. Bazgranie. Pisanie. Rysowanie. W książkach - zbrodnia to niesłychana! Dawniej sama krzywiłam się na widok popisanych powieści z biblioteki. Nie rozumiałam, jak można choćby jedno słowo podkreślić na zapisanych i oprawionych kartkach. Przeszło mi, gdy przygotowywałam się do olimpiady z polskiego, zmuszona w dzikim szaleństwie wertować niezliczone stosy opracowań i pozycji literackich. Ołówek przy lekturze zagościł w mej dłoni na dobre. Teraz trudno wyobrazić mi sobie lekturę bez tego magicznego narzędzia w pobliżu. Wiecie dlaczego? Bo to ułatwia życie. I oswaja książki. Zjawiskiem zbliżonym i równie emocjonującym jest zaginanie stron. Nigdy tego nie robiłam, bo zawsze jakiś tam świstek papieru wynajdę. Ale nie tępię. Jeśli komuś tak jest wygodniej - śmiało!

Niestety muszę przyznać się do jeszcze większych zbrodni, które nawet mnie, z moim dość liberalnym podejściem do traktowania książek, sprawiają przykrość. Czytacie może w podróży? Bo ja tak. Książka w torbę i lecimy! Niekiedy jednak nie do końca jest to decyzja przemyślana... Czasem pada deszcz. Czasem razem z książką w moim bagażu gnieździ się również jakaś kanapka, sok albo... ciasto z jeżyn. Tak. Dobrze myślicie. Pewnego dnia ciasto wydostało się ze swego opakowania i zaatakowała mi bielusieńką, nową powieść. Teraz u dołu znaleźć można na owej lekturze fioletowo-różowe ślady. Nie mówiąc już o licznych czarnych cieniach i zagnieceniach na okładce. No i gdzie kończy się nieprzywiązywanie maniakalnej wagi do stanu swoich książek a zaczyna brak szacunku do tego, co się posiada?

Wypadek z jeżynami nie był zbyt przyjemny, ale nie wprowadził mnie w stan paniki. Szybko pogodziłam się z tą drobną pamiątką z podróży (zresztą wyjazd był cudowny!). Jeść też mi się zdarza przy lekturze - lubię sobie coś pochrupać, czasem skonsumować jakąś kanapkę, wypić kakao czy herbatę. Nieraz jakiś okruszek zagnieździ się między stronami. Nawet bywa, że pichcę coś z książką w dłoni. O nie, nie myślcie sobie, że jestem taki niechluj! Większość moich książek zachowuje stan idealny. Ale fakt faktem - nie troszczę się o moje książeczki jak matka o swoje młode. Nie dbam o drobne zgniecenia, smugi, ślady ołówka. Nie przeszkadza mi widok starej, zniszczonej okładki na półce. Moja totalnie najukochańsza powieść (gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, jest to Tobi, lektura mego dzieciństwa! Polecam gorąco - liryczna, delikatna, emocjonująca, piękna!), którą masowo pożyczałam różnym ludziom (a z prawie dziesięć osób ją przewertowało), nie ostała się w stanie idealnym. Jak dla mnie - dzięki temu jest jeszcze wspanialsza!

Nie traktuję żadnej książki jak bóstwo. Zwykle nie wącham nowych pozycji (chyba że mają taki ładny, matowy, pożółkły papier...). Nie głaszczę po grzbiecie. Nie przemawiam do nich. Nie gapię się na nie godzinami, gdy wdzięczą się na półkach. Nawet ich nie kolekcjonuję. Nie pamiętam, kiedy ostatnio za własną kasę jakąś książkę kupiłam. Bo mi owej kasy szkoda, po prostu. Najchętniej zostawiłabym na półce tylko te pozycje, które w sposób szczególny zapadły mi w pamięci, książki z dzieciństwa i te, które chcę przeczytać. No i marzę o tym, żeby uzupełnić mój zbiór najukochańszymi powieściami, których nie posiadam, bo wypożyczałam je z biblioteki (Zły! Jeżycjada!), a do których chętnie bym jeszcze wróciła. Róbmy czystki! Po co mi dziesiątki przeciętniaków... Biblioteki są ciągle otwarte, wspaniałe i tanie (no chyba że się jest taką gapą jak ja i się terminów nie trzyma - a potem trzeba bulić dwie dychy, ale może w ten sposób wspieram sosnowieckie biblioteki!).

Mówi się też często, że żaden film książce nie dorówna. I że powinno najpierw się przeczytać literacki pierwowzór nim obejrzy się ekranizację. Tylko... niby dlaczego? Mogę chyba sobie obejrzeć film, nie marnując czasu na książkę, prawda? Jakkolwiek bezlitośnie to nie brzmi. No ale sam fakt bycia książką nie sprawia, że się jest książką wartą przeczytania. A jednak ileś tam dni trzeba jej poświęcić. Tymczasem film zajmuje średnio dwie godzinki. Co więcej - nieraz okazuje się, że ze słabej lub średniej książki można zrobić ciekawą ekranizację. Do mnie na przykład zawsze bardziej docierały filmy o Harrym Potterze niż książki (kurczę, wiem, że to niesłychana zbrodnia). Podobnie Pokój - film świetny, książka taka sobie. Niezgodną też mi się milej poznawało na wielkim ekranie (chociaż tu akurat odmóżdża podobnie, żadne arcydzieła). O, a na przykład Duma i uprzedzenie urzeka mnie tak samo w wersji papierowej, jak i w postaci serialu z 1995 (wiem, często o nim wspominam, ale to jest tak genialne!). Nawet Papierowe miasta przypadły mi podobnie podczas lektury i filmu - chociaż ekranizacja mniej męcząca.

Co tam jeszcze naszych książkoholików często drażni? Spojlery. W tym wypadku jestem niestety nadal zatwardziałą tradycjonalistką. Fuj. Nie wolno mi zdradzać żadnych szczegółów fabuły. Ostatnio dowiedziałam się, jak skończy mój ulubiony bohater Ogniem i mieczem Sienkiewicza - Pan Wołodyjowski. A ja jeszcze, o zgrozo (wstyd, wstyd, wstyd), drugiego i trzeciego tomu Trylogii nie czytałam. Specjalnie filmów nie oglądałam! Teraz jest mi smutno. Osoba, która mi to zakończenie zdradziła, spotkała się z moim najsroższym wyrazem twarzy i piorunami strzelającymi z oczu.

Czytanie po nocach! To też było dla mnie zawsze niezrozumiałe. Nawet dla najbardziej wciągającej książki nie byłabym gotowa pozbawić się snu. I to gadanie - jeszcze jeden rozdział, jeszcze kilka stron. Nie mam czegoś takiego (takie zjawisko "jeszcze trochę" dotyczy mnie tylko w przypadku czekolady. I prażynek. O taaak…). Jestem zmęczona, odkładam książkę, idę spać. Byle tylko nie skończyć czytania w środku akcji, żeby potem móc się połapać, co i jak. Trzyma się mnie jednak inny nawyk maniaków czytania - poczucie obowiązkowego kończenia każdej zaczętej powieści. Nie umiem porzucić lektury w połowie, no nie umiem, bo mnie to męczy... Nawet jeśli czytam jakiś totalny chłam. No nie potrafię. Ale popracuję nad tym. Powalczę. Będę bezlitosna i twarda!

Co wynika z tego mojego ględzenia? Czytajmy, jak nam się żywnie podoba! Nie trzeba być czytelnikiem promowanym, standardowym, typowym i zaplątanym w te wszystkie dziwne... przesądy. Nie musimy mieć biblioteczek na cały pokój. Nie musimy rozpaczać nad każda rysą na okładce czy zagniecionym rogiem. Oglądajmy filmy nawet wtedy, gdy nie czytaliśmy książek. Przełammy strach przed zakreśleniem czegoś ołówkiem na nieskazitelnie zadrukowanej stronie powieści. Porzucajmy lekturę po stu, dwustu stronach, jeśli do nas nie trafia (to jest wyzwanie nawet dla mnie...). Czytajmy książki nie tylko nowe, popularne, których tu i tam jest pełno, ale też te może stare, o których nikt nie będzie chciał słuchać i które mało kogo zainteresują, a może nawet nieładnie wyglądają. Wyrywajmy się czasem z tej sztywnej formy, a co! Lub, jeśli nam w niej wygodnie i przytulnie, to w niej zostańmy. Zgadzaj się ze mną lub nie. Czytaj, jak chcesz i nie dziw się, że ktoś sobie czyta inaczej. Pokój na świecie.

Ten post jest bez sensu i robi problem tam, gdzie go nie ma, ale myślę, że daje też troszkę radości - jeśli nie Wam, to na pewno mi! Jak to wygląda u Was? Buntujecie się przeciw książkowym tradycjom? Czy może szanujecie powszechnie przyjęte reguły? A może znacie też inne książkowe "zbrodnie" i "kontrowersje"?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Ballady bezludne , Blogger