16 czerwca

"Kiedy człowiek musi od rana do nocy dojrzewać, bywa niekiedy okropnie zmęczony."



W moim krótkim życiu (jeszcze)nastoletnim tylko jednej książkowej serii udało się trwale, kompletnie i bezdyskusyjnie rozgościć w moim sercu i w mych myślach. Tylko do tej serii wracam wciąż z ciepłem i sentymentem, podczytując stare części po kilka razy w oczekiwani na te nowe. Bohaterowie tej serii jako jedni z nielicznych jawią mi się jako absolutnie istniejący, żywi i bliscy, a ich problemy, rozmyślania i radości stają się od lat także moimi. Trwającą do dziś przygodę z Jeżycjadą rozpoczęłam - całkiem przypadkiem, ot, z polecenia - zaledwie sześć lat temu. Zaledwie, bo przecież premiera pierwszej części miała miejsce już w 1977 roku, kiedy moi rodzice dopiero raczkowali po świecie. Jest w tym jakaś magia, zaklęcie bądź urok, skoro od tamtej pory seria pani Musierowicz zgarnia wciąż nowe żniwa wśród gorących, młodych serc. Pardon, tych starszych również.

Nora Górska - szesnastoletnie, buntujące się pacholę Patrycji i Floriana Górskich - korzysta z ostatnich dni swobody przed rozpoczęciem nauki w pierwszej klasie licealnej u swojej ciotki Idy, w jej położonej na końcu świata, remontującej się Ruince. Agnieszka Stryba - posiadająca jednoroczny staż żona Ignacego Grzegorza - wraz z dziewięciomiesięcznym brzuchem pomaga w remoncie (a raczej wystroju) mieszkania przy Roosevelta 5. Józef Pałys i Dorota Rumianek - przygotowujący się do swego ślubu zakochani - przebudowują strych domu, w którym już niedługo wspólnie zamieszkają. Z pewnym starym domem dzielnie walczy także Florek, wieńcząc obraz trwających wszędzie w familii Borejków remontów. Słowem - chaos, zamieszanie, rodzinne emocje i zmiany. A w środku tego wszystkiego destrukcyjna i żywiołowa Nora, której, jak sądzi, nikt nie rozumie i której, jak święcie wierzy, nigdy nie zdarzy się podobna głupota jak zakochanie!

Stwierdzać można tylko rzeczy osobiste. A nieoczywistych nie można stwierdzać, tylko trzeba się ich domyślać.

O serii pani Musierowicz nie potrafię mówić inaczej, jak z oddaniem, a do kolejnych jej części podchodzę niezmiennie z optymizmem. Wnuczka do orzechów i Feblik, tomy poprzedzające powieść, o której będzie się tu dzisiaj pisać, zrobiły na mnie miłe wrażenie, przypominając mi, za co pokochałam Jeżycjadę. Za pokręconych bohaterów i ich sympatyczne, przeurocze zakochania. Autorka przestała prowadzić tysiąc wątków na raz i skupiła się na nowych, młodych postaciach! Agnieszka i Dorotka, ukochane moich ulubionych kuzynów, podbiły moje serce, roztapiając je niczym masło. Sprężyna, Czarna polewka czy McDusia - to jednak nie było to samo (szczerze? Ich fabuła już mi się rozmyła, podczas gdy doskonale pamiętam części wcześniejsze!). No ale co z Ciotką Zryzotką?

Moje przywiązanie do borejkowych dzieci zakończyło się na Józinku i Ignacym Grzegorzu. Te późniejsze jakoś nie za bardzo mnie obchodziły a ich imiona się mieszały. Łusia, Szymek, Jędrek i inne, czyje to było, jakie jest... Nic. Postać Nory (Nory Górskiej zresztą - co też Patrycja i Florek mieli w głowie, nazywając ją tak!) też nie była mi zbyt bliska. Ten tom Jeżycjady zmienił ten stan rzeczy, gdyż jest to opowieść o nastoletnim buncie - czyli zjawisku ostatnio mi bliskim i będącym przedmiotem moich Bardzo Głębokich Rozważań.

Norę polubiłam niemal od razu - zdecydowana, harda dziewczyna z zasadami, porywcza, nieco szorstka, a równocześnie zakompleksiona. Ma nieoceniony talent w psuciu i gubieniu różnych rzeczy, często wpada w kłopoty i oczywiście nie potrafi ogarnąć chaosu w swojej głowie. Nie lubi ckliwości, jest raczej realistką i nie dopuszcza do siebie myśli, że otóż się zakochała. Idealna bohaterka! Mam jednak wrażenie, że jej potencjał nie został należycie wykorzystany. Historia Nory mnie nie porwała, a co gorsze - była do przewidzenia. Pani Musierowicz mogła jej wątkowi poświęcić więcej czasu, zamiast równolegle prowadzić niezliczone problemy reszty borejkowej rodziny.

"Ale ty już jesteś prawie kobietą, to ci nie przystoi!". Nie dość, że człowiek musi dojrzewać wbrew swojej woli, to jeszcze mu w kółko przypominają, w kogo się mianowicie, chcąc nie chcąc, zamienia!

Poza kilkoma sytuacjami (konflikt Mili i Ignacego, podróż Grzegorza i Gabrysi...) nie odczułam zbyt wielu wzruszeń, westchnień, oczekiwania na ciąg dalszy. Zabrakło mi tego jeżycjadowego klimaciku i uroku. Chyba jednak przede wszystkim - wyrazistości. Choć bardzo polubiłam Norę czy Podeszwę, tak snute przez panią Musierowicz historie już tak do mnie nie trafiły. Zbyt wiele było tu dla mnie układania spraw rodzinnych, tłumaczenia, co dzieje się z tym, śmym i tamtym, poza tym irytowała mnie postać Agnieszki (coś z nią było tutaj nie tak!). Muszę oddać honor w jednym Ciotce Zgryzotce - końcówka dość pozytywnie mnie zaskoczyła (było w niej coś innego i nowego).

Użyłabym zbyt wielkich słów mówiąc, że się zawiodłam, bo to byłam całkiem niezła książka. Świetna główna bohaterka, ta magiczna staroświeckość serii, wspaniałe postacie, uśmiech, który podczas lektury nieustannie mi towarzyszył... Mimo to Ciotce Zgryzotce, w moim odczuciu, daleko do takiego Brulionu Bebe B., Noelki czy choćby także niestarego Febliku. Czegoś tu brakuje. I nie potrafię konkretnie powiedzieć, czego. Najlepiej świadczy o tym fakt, jak krótka jest ta recenzja - po prostu nie mam o czym pisać. I nie czuję takiej potrzeby.

PS. A czy Ty przeżyłeś już swoją przygodę z Jeżycjadą? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Ballady bezludne , Blogger