11 kwietnia

"Widzicie, moi drodzy, wielkie miasto pełne jest tajemnych znaków i zawołań"


O, redakcje warszawskie! O peryferie, bramy i tramwaje! O, warszawskie mody i ulice! O, intonacje warszawskie i targowiska, o, warszawscy fryzjerzy! O, Warszawo powojenna, zniszczona, w ruinach, ale jakże romantyczna, żywa i piękna! Ile w Tobie drapieżnego uroku, kawiarnianych pogawędek, ile ciekawych osobistości i fatalnych przygód! Przywiązania do Ciebie i Twojej specyficznej urody nie zniszczą ani bomby, ani ten czy inny ustrój, a co dopiero jacyś tam chuligani. O, miłośnicy Warszawy i Wy, stąd czy stamtąd! Dajcie wciągnąć się w labirynt warszawskich zaułków.

Miasto aż huczy, odkąd z chuligańskim napadami zaczął brutalnie rozprawiać się tajemniczy ZŁY - przez nikogo nie znany i nie widziany mężczyzna o białych oczach. Jedni sądzą, że to zwykły bandyta działający poza prawem. Inni widzą w nim romantycznego bohatera nie godzącego się z niesprawiedliwością. Tu mówi się, że jest wysoki, tam, że średniego wzrostu, że barczysty i potworny, znów że wyłania się z cienia i znika w nicości. Sam staje bez problemu wobec liczniejszego przeciwnika, chuligańskiego światka Warszawy, ale nikt dotąd nie widział dobrze jego twarzy. Wszystkie jednak świadectwa zgadzają się co do nienaturalnie jasnych oczu i wrażenia nieopisanego niepokoju, wręcz przerażenia, jakie owe spojrzenie wywołuje.

"Przepełniony irracjonalnie tramwaj warszawski stanowi doskonały odczynnik, przekonujemy się w nim codziennie, jacy jesteśmy i jak bardzo żyjemy życiem tramwajowym. (...) Nic nie wzbudza w nas tak nieprzytomnej złości i bezmyślnej chęci awantury, jak nie kończące się wyczekiwanie na wypchane ludźmi trolejbusy, do których nie można się dostać, tępota, brutalność i nieuprzejmość w tramwaju (...). Ale też nic nie wzbudza w nas takiego uczucia zadowolenia, satysfakcji i wygody, jak widok wyczekiwanego numeru na ulicznym horyzoncie (...). Tramwaj wyzwala w nas dziś w Warszawie cenną bezpośredniość przeżywania i dlatego żyjemy tu, w Warszawie, życiem tramwajowym."

Pod piórem Tyrmanda Warszawa zaczyna śpiewać, błyszczeć i zachwycać. Urzekają piękne, nabierające życia opisy, w których to, co zniszczone, niechlubne, czasem śmieszne, nieodłącznie łączy się  z tym, co urokliwe i dobre. Oszałamia trafność spostrzeżeń autora, to, jak to wszystko pulsuje, przybliża, staje się obecne tuż obok nas. Mnóstwo humoru, bezpośredniości i przywiązania gęstnieje coraz bardziej wokół. Ten poczciwy, sympatyczny, trochę gawędziarski klimacik tak rozkochuje i zmiękcza serca. Tyrmand zdaje się wkładać w tę książkę całą swoją osobowość, całe swoje uwielbienie Warszawą. Właśnie opisy tej szarej, a jednak pełnej barw, rzeczywistości powojennej stolicy sprawiają, że historia ZŁEGO staje się genialna, cudowna i fascynująca - od pierwszej do ostatniej strony, nieustannie zapiera dech.

Tyrmand tak poetycko i romantycznie mówi nawet o tych gruzach, brudach, krwawych bójkach, zbrodniach i podejrzanych miejskich peryferiach. To on po raz pierwszy pokazał mi, ile finezji można zawrzeć w scenie pościgu! Jak cudownie pociągające są przetłoczone tramwaje i duszne kawiarnie! Ile siły znajduje się w na pozór bezbronnym kioskarzu lub w parasolce i meloniku! Ideały i uroki znajdują żyzną glebę w tych ruinach warszawskich, wśród chuligaństwa i pijaństwa.

"Czyż nie pojmujesz, że można tworzyć liryczne pączki, ptysie-ballady, eklerki-poematy, ptifurki-fraszki, rurki z kremem jak sonety, trzynastozgłoskowe keksy i śmietankowe babeczki o poetycznej naturze miłosnych stanz?"

Wiele historii przeplata się w tej książce, a co za tym idzie - wielu bohaterów, którzy są przewspaniali i przebarwni. Marta ze swoim uśmiechem i zgryźliwym żartem. Nie dający się nie kochać piegaty Kubuś Wirus, zapalony reporter, który o wszystkim wie i wszystko potrafi załatwić. Tajemniczy, niski pan z melonikiem i parasolką o żółtej twarzy i grzecznym uśmiechu, który jest wszędzie nie wiadomo czemu. Pełen romantycznych ideałów i wielkich, heroicznych czynów Juliusz Kalodont. Wyniosły, przerażająco nieporuszony inżynier Wilga, który potrafi przyjąć bez uszczerbku każdą ilość alkoholu. Miłujący prawo i filatelistykę człowiek konkretu, porucznik Dziarski. Będąca uosobieniem wzniosłych wartości, spokoju i przyzwoitości sędzia Zofia Chwała. Poza tym mnóstwo sprytnych i mniej sprytnych łobuzów i krętaczy, pewien miotający się w miłości doktorek i wzbudzająca postrach na wpół mityczna postać Kudłatego. I ZŁY oczywiście.

Autor z niebywałą gracją prowadzi obok siebie niezliczoną ilość wątków, a dzięki temu, że jego bohaterowie są tak niebanalni, a ich nazwiska charakterystyczne (Kompot, Drobniak, Meteor, Siupka, Łom, Śmigło, Kolanko, Kruszyna...), bez problemu odnajdujemy się w gąszczu splecionych ze sobą historii. Czekamy z niecierpliwością na kolejny błysk białych oczu, na rozwiązaniu sercowych dylematów Olimpii, Marty, Halskiego i Merynosa. Wzdychamy przeciągle, gdy pojawia się gang spiskujących starszych panów i uśmiechamy się do kradnącego serca Wirusa.

"Marta roześmiała się, wszyscy się śmiali, trudno tu było nie śmiać się, jakiś kult śmiechu wisiał w gęstym od dymu papierosowego powietrzu. Dowcip był religią tych młodych ludzi, nade wszystko w świecie cenili dowcip, dla dowcipu gotowi byli uczynić wszystko, nawet krzywdę, nawet głupstwo."

Ta książka różni się od wszystkiego, co do tej pory przeczytałam - jest przemieszaniem różnorakich gatunków i stylów, tchnieniem radosnej swobody. Narrator czasem się ujawnia, troszkę z nami nawet gawędzi, raz nawet zaczyna snuć historię w czasie teraźniejszym. Bezbłędnie rozszyfrowuje emocje malujące się na twarzach bohaterów, budzi w nas do nich sympatię. Każe wszystkich mniej lub bardziej lubić. Nawet te łobuzy i zbiry mają swoją stronę delikatną. Merynos ze swoją oddaną miłością do Olimpii, sama Olimpia, w innych powieściach stanowiąca pewnie typowy przykład famme fatale, tutaj pokazuje swą romantyczną, łagodną naturę. Kolejny przykład, Wilga, i jego "skonstruowana z betonu i stali" dusza, w której pod wpływem pewnych pięknych oczu "rozległa się głucha, niezrozumiała detonacja". Nie ma u Tyrmanda jednoznacznych bohaterów.

Dialogi! Kolejne cudowne światełko! Czasem ironiczne, czasem błyskotliwe, niekiedy po prostu niebywale, cieplutko-sympatyczne! Relacje, które tworzą się między bohaterami powieści, są magiczne. Ojcowsko-synowska więź szefa i podwładnego, czyli Kolanko i Wirus. Męska, dojrzała przyjaźń starszych wariatów w wykonaniu Śmigły i Kompota. Pełna dystansu i wzajemnej podejrzliwości wynikającej z podobieństwa charakterów rozmowa pewnego reportera i milicjanta. Cud, miód, malina, o! Czyta się rozkosznie.

"Mafia starych ludzi - rzekł Halski. - Starsi panowie i panie złączeni są jakimś potężnym węzłem solidarności. Nadaje im to cechy zorganizowanej wspólnoty. Zauważyłem to wielokrotnie."

Nie wiem, co jeszcze mogę rzec, by wszystkich Was zachęcić do przeczytania tej książki. Bo jest to powieść genialna! Językowo cudowna, pod względem bohaterów, fabuły i klimatu, tak dobrze się to ze sobą zgrywa, więzi czytelnika. Najchętniej przepisałabym tu pół książki tych fragmentów, które masowo zaznaczałam i karteczkowałam, bo mnie urzekły, rozpuściły w zachwycie i zaskoczyły niezwykłą konkretnością i odkrywczością. Zły to z pewnością nie ostatnie moje spotkanie z Tyrmandem. Czuję, że po przeczytaniu tej powieści kolejne spotkania z literaturą nie będą już takie same. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Ballady bezludne , Blogger